Już nie Paryż, nie Londyn i nie Barcelona. Z miast, do których Woody Allen jeździł jako turysta z kamerą, przywoził filmowe pocztówki. Jego seryjne portrety europejskich metropolii, wykonane metodą kopiuj-wklej, ogląda się jak instagramowe zdjęcia dawno niewidzianych znajomych w kadrze z Big Benem albo wieżą Eiffla. Szybko się o nich zapomina. Co innego Nowy Jork. To jego miasto. Wyraźnie czujemy, że wciąż go kręci. Pokazuje nam mniej oczywiste plany zdjęciowe i scenografię. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” przywołuje ducha starego miasta. Mniej tu drapaczy chmur, a więcej ekskluzywnych hoteli i apartamentów w zamożnych dzielnicach.
(…)
Napiszmy od razu. Nie ma w tym filmie niczego, czego nie widzieliśmy w innych filmach Allena. Powracają żarty z nowojorskiej gentryfikacji, aspiracji nuworyszy i ich dzieci. Zaletą jest kilka udanych dialogów (jak ten o tym, że czas leci dziś tanimi liniami), ale widać wyraźnie, że wyobrażenia twórcy „Annie Hall” o młodych ludziach zatrzymały się gdzieś w okolicach lat 90. Jego bohaterowie już korzystają z telefonów komórkowych, ale najwyraźniej jeszcze nie mają poczty elektronicznej i konta w mediach społecznościowych. W każdym razie mówią i zachowują się tak, jakby teleportowali się z innej dekady.
Więcej na łamach Vogue Polska.