Kiedy pomyślał pan, że pana dziadek mógł być uwikłany w zbrodnie na Żydach?
Mirosław Tryczyk: W czasie rodzinnych spotkań, gdy ktoś wspominał o przeszłości dziadka, zawsze padało zdanie: „Nie mówmy o tym”. Wystarczyło zapytać, skąd miał tyle pól, żeby wszyscy zamilkli. A przed śmiercią dziadek dał mi starą portmonetkę, w której było dużo złotych i srebrnych monet. Gdy chciałem poznać jej historię, znów usłyszałem: „Lepiej nie pytaj”. Nikt nigdy nie odważył się powiedzieć mi prawdy. Dowiedziałem się jej dopiero od najstarszych mieszkańców miejscowości, w której żył dziadek, i w Instytucie Pamięci Narodowej.
Dlaczego drążył pan w przeszłości?
Czułem dziwny ciężar związany z moją rodzinną historią. Gdy powiedziałem mamie, że chcę pojechać na Podlasie, żeby zgłębić ten temat, usłyszałem, że chłopi mnie zabiją. Co takiego mógł zrobić dziadek, że po latach ktoś miałby mnie skrzywdzić? Ta tajemnica nie dawała mi spokoju. Podczas poszukiwań odkryłem, że takich osób jak ja, łaknących odpowiedzi na trudne pytania dotyczące historii rodzinnej, jest coraz więcej. Niestety, wielu z nich, gdy odkryje prawdę, nie mówi o niej z powodu fałszywej lojalności wobec przodków.
Milczą, aby ratować dobre imię poprzednich pokoleń?
Nie tylko. Przodkowie elit społecznych w takich miejscowościach jak Jedwabne, Wąsosz, Grajewo, Szczuczyn i Radziłów często bogacili się wskutek zbrodni. Status społeczny jest w tych miejscach dziedziczony, władzę przez dekady dzierżą przedstawiciele tych samych rodzin. Nie mają interesu, żeby ujawniać prawdę.
Z pana książki wynika, że pana dziadek w podobny sposób awansował społecznie. Co robił przed wojną?
Był biednym, ale ambitnym chłopakiem. Miał nacjonalistyczne poglądy, należał do lokalnego Stronnictwa Narodowego. Zajmował się ciesielstwem. Młody i sfrustrowany chciał robić karierę. Wyjechał z rodzinnego domu pod Terespol i dla majątku wżenił się w ukraińską rodzinę, chociaż jako narodowiec uważał Ukraińców za gorszych od siebie. Źle traktował babcię. Całkowicie ją wykorzenił, co zresztą było zgodne z podlaską tradycją, w której „żona szła za mężem”. Przed wojną hierarchia wyglądała jak w „Wołyniu” Wojciecha Smarzowskiego. Niżej od Polaka był Ukrainiec, a na dnie – Żyd. We wsi, w której zamieszkał dziadek z babcią, żyły dwie rodziny żydowskie. Dziadek skrupulatnie zapisał w notesie stan ich posiadania.
Tutaj, jak rozumiem, ma początek zbrodnia, o której pisze pan w „Drzazdze”?
Tak. W czasie wojny w komórce w swoim warsztacie dziadek ukrywał żydowską handlarkę o imieniu Gitla. Pomagał, dopóki mu płaciła. Gdy pieniądze się skończyły, wydał ją Niemcom. Kobieta zginęła. Za wydanie Żyda można było dostać butelkę wódki i kilogram cukru, może smalec, może trochę pieniędzy. Dodatkowy zysk. Dziadek potrafił liczyć pieniądze.
Skąd pan wie, że to dziadek ją wydał?
Zdaję sobie sprawę, jakim był człowiekiem. A kilka osób potwierdziło tę historię. Przecież to nie była żadna tajemnica. We wsi wszyscy wiedzieli. Ukrywanie Żydów w czasie wojny nie wiązało się wcale z jakimś wielkim ryzykiem.
Więcej we WPROST.