Praca nad „Kafarnaum”, który właśnie wchodzi do kin w Polsce, trwała sześć lat. Nominacja do Oscara wynagrodziła ten wysiłek?
Nadine Labaki: Nominacja do tej nagrody to oczywiście wielkie wyróżnienie, nie tylko dla mnie, ale także dla wszystkich, którzy nad nim pracowali. W pewnym sensie to jest film „domowej roboty”. Wzięło w nim udział wiele osób spoza branży filmowej, w tym naturszczycy, którzy po raz pierwszy wystąpili przed kamerą. W niektórych scenach nie musieli grać. Byli po prostu sobą.
Główny bohater Zejn ma dwanaście lat. Nie chodzi do szkoły, pracuje, ale i tak musi kraść, żeby coś zjeść i nakarmić swoją siostrę. W domu nikt nie dba o jego potrzeby. Poznała pani takie rodziny?
Życie tej rodziny to niestety rzeczywistość tysięcy rodzin w Libanie. Podczas pracy nad filmem spotkałam kobietę, która miała szesnaścioro dzieci. Nie była w stanie się nimi zająć. Szóstka z nich zmarła, pozostałe trafiły do sierocińca. Inna kobieta, którą poznałam, karmiła dzieci kostkami lodu z cukrem. Scenariusz „Kafarnuam” w dużej mierze napisało życie. Losy bohaterów są oparte na prawdziwych doświadczeniach wykorzystywanych bezdomnych dzieci i nielegalnych imigrantów. Wszystkich łączy to, że żyją bez dokumentów, bez tożsamości, w poczuciu, że nikt się z nimi nie liczy. Nominacja do Oscara to dla nich komunikat: „wasze życie ma znaczenie”. Sama też cieszę się z nominacji do tej nagrody, bo jest potwierdzeniem tego, że obrałam właściwą ścieżkę. Ale wiedziałam o tym wcześniej, bo ten film po prostu zmienił moje życie.
Więcej w papierowym wydaniu „Newsweeka”. Link do cyfrowego wydania tutaj.