Quentin Tarantino, który w swoich filmach odwracał bieg historii i przepisywał ją na nowo, tym razem bezkrytycznie nurza się w wyobraźni białej, maczystowskiej klasy średniej. Sentymentalny sos, oblewający „Pewnego razu… w Hollywood”, jest zdecydowanie zbyt gęsty.
Utarło się nazywać Quentina Tarantino królem filmowego postmodernizmu i mistrzem kinowej przemocy, ale dziś raczej wypada przypomnieć, że motorem jego kina zawsze była nostalgia. Za niskobudżetowymi produkcjami pokazywanymi w kinach samochodowych. Za starymi westernami i filmami karate. Przypomnijmy, że twórca „Pulp Fiction”, zanim został reżyserem, przez pięć lat pracował w wypożyczalni kaset wideo. To był jego sklepik z marzeniami i szkoła w jednym.
We wszystkich swoich późniejszych filmach w mniejszym lub większym stopniu przywracał drugie życie zapomnianym bohaterom masowej wyobraźni. Ale jeśli wcześniej przeszłość była dla niego pożywką do opowiedzenia oryginalnych historii, to w „Pewnego razu… w Hollywood” mamy do czynienia z nowym zjawiskiem. Otóż po raz pierwszy Tarantino nakręcił film czuły, przesiąknięty sentymentem i wyobraźnią starego konserwatywnego Hollywoodu. Na nowym Tarantino można się nawet wzruszyć, więc ewidentnie kroi się tu coś nowego. Niekoniecznie dobrego.
Więcej na łamach Vogue Polska.